NOWY ADRES BLOGA!

http://witajslonce.pl !

Od półtora miesiąca nabieram wprawy w przenoszeniu swoich manatków z miejsca w miejsce. Przeprowadziłam się w tym czasie trzy razy, z Polesia na Bałuty, później z Bałut na Widzew, później z Widzewa na Polesie, więc jeszcze tak przy okazji, skoro już jestem na nogach, postanowiłam jeszcze przeprowadzić bloga.

Założyłam go najpierw na wordpress.com, bo to szybkie i proste, a chciałam zobaczyć, jak będzie mi się go pisać. Pisałam już kilka blogów i zdecydowanie założenie bloga jest prostsze, niż jego późniejsze prowadzenie:) Okazało się, że dawno nic nie dało mi takiej frajdy, jak tworzenie notek i zdjęć po to by je tu zamieścić, więc sprawa jest prosta.

Parę udogodnień:

– Nie trzeba już wysilać palca na scrollu od myszki. Wpisy występują w skróconej wersji, i w ogóle postarałam się jak mogłam, żeby ułatwić nawigację. Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś pomysły czy sugestie, to chętnie wezmę je pod uwagę.
– Komentarze dodawane za pomocą Disqusa. Jeśli komentowałeś/aś kiedykolwiek jakiegokolwiek bloga, to niewykluczone, że już masz tam konto. Jest bardzo praktyczne, bo dzięki temu można śledzić swoje komentarze i rozpoczęte dyskusje we wszystkich serwisach, które tego używają. Można też nigdzie się nie logować i komentować anonimowo. Żaden problem jak dla mnie.
– Dostosowanie dla smartfonów, tabletów itd, żebyś mógł też poczytać w pociągu lub na plaży:)

Kombinowanie przy szablonie, w którym poza samym szkieletem wszystko chciałam pozmieniać, było dla mnie przy okazji solidną dawką podstaw PHP i stylów CSS. Ponieważ jestem zupełnie zielona w temacie programowania, a jedyne moje doświadczenie to dłubanie w html w poprzednich blogach, no, jeszcze rysowanie kresek na ekranie za pomocą żółwika LOGO za czasów komputerów ośmiobitowych, to jestem na maksa dumna z efektu. Oczywiście z czasem wszystko będzie wyglądać coraz lepiej, w miarę jak będę się tego uczyć albo dorobię się pomocy technicznej.

Jeżeli chodzi o obecny adres, to nie będę już tu nic więcej dodawać.

Mam nadzieję, że się Wam spodoba nowa odsłona 🙂 Zapraszam serdecznie.

http://witajslonce.pl 🙂

Zostań śniadaniowym ninją

Tę  notkę napisałam już jakiś czas temu, kiedy zachciało mi się podzielić ze światem wiedzą, co wymyślić na śniadanie bez chleba. Zawieruszyła mi się, a teraz się odnalazła, więc czytaj na zdrowie.

Zrobić śniadanie z chlebem to żadna filozofia. W sklepach mają tak bogaty wybór dodatków, że moglibyśmy jeść je jeden za drugim przez cały czas i prędzej wypadłyby nam wszystkie zęby od nieustannego żucia, niż skończyłyby się produkty do testowania. I to nawet, jeśli odejmiemy od tego bogaty wybór pysznych past warzywnych, twarożków i jajecznic, do których jednak jakaś tam jedna pajda z masłem nie byłaby od rzeczy.

Chodzi o to, że mnie się nie chce tak codziennie jeść tego chleba. Kalendarz księżycowy mi pokazuje dzień bez chleba. Niby może pokazywać, co chce, ale taki chleb to w sumie mąka,  często jeszcze do tego biała, zasadniczo nic wow super hiper, a jeżeli nie robimy go sami, to więcej niż pewne, że kryje się tam jakaś dziwna domieszka. Niektóre z tych kupnych chlebów smakują, jakby zawierały co najmniej pół kilo cementu i 3/4 tablicy Mendelejewa. Po drugie chleb to schemat, coś, co się je, bo tak, bo od zarania dziejów się tak robi i już, a to budzi chęć przełamania schematu, ot tak, żeby zobaczyć, co jest jeszcze do wyboru, czy na pewno nic mnie nie omija.

No, tylko co można takiego zjeść na śniadanie, spiesząc się do pracy, jedną ręką malując oko, a drugą ubierając dziecko albo szukając czystych gaci? Toż to pewnie masa roboty, cudowanie, a kanapeczki pyk pyk i są.

Może jednak można wymyślić coś ciekawego i szybkiego, na przykład:

  • Owsianka na mleku kokosowym z wiórkami i bananem
  • Kasza jaglana z kakao i daktylami
  • Ryż na mleku z wanilią i truskawkami
  • Płatki jęczmienne z masłem orzechowym i siekanymi orzechami

I tak dalej… Uwierzycie, że to nie wymaga nadludzkiego wysiłku i wystarczy 15 minut? A do tego jeszcze wszystkie są według jednego przepisu, więc jak zrobisz jeden, to już umiesz wszystkie.
Nie wszyscy lubią słodkie śniadania, bo jest tam cukier, ja staram się unikać tego białego, słodzę miodem albo daktylami, można ksylitolem (brzmi jak odmiana azbestu), można stewią, albo nawet niczym, to nie ma być deser, a sam cukier z owoców, które za chwilę dodamy, niektórym już wystarczy. Podobno to kwestia przyzwyczajenia. A chyba skoro można się przyzwyczaić do opcji niejadania nadmiaru białego cukru, który w niczym nie pomaga a za to szkodzi, to jest to opcja godna przemyślenia.

Bierzemy więc:

  • produkt sypki typu płatki owsiane czy jęczmienne, grysik, manna, kasza jaglana itd. Zobacz najpierw, ile to się gotuje, bo na płatki nie potrzebujesz czasu prawie wcale, podczas gdy na kaszę jaglaną przyda się jednak parę minut.
  • coś, w czym to ugotujemy i nie chodzi o garnek. Na przykład mleko, mleko sojowe, kokosowe, migdałowe lub po prostu wodę. Woda z kapką mleka jest równie dobra. Mleko kokosowe = błogość.
  • jakiś owoc, który najlepiej będzie smakował, jeśli dodamy go na końcu, na surowo. Czyli wszelkie jabłka, banany, truskawki, pomarańcze, śliwki itd, co akurat jest na straganie.
  • teraz coś super: dodatki. Ja odkąd czaruję z tymi owsiankami, zawsze mam w domu rodzynki, daktyle, pestki słonecznika, dyni, siekane orzechy, wiórki kokosowe, mogą też być suszone banany, morele, żurawina, dosłownie wszystko, co nam się spodoba na dziale z bakaliami.
  • przyprawy, które dodadzą charakteru, nie zaszkodzi coś korzennego, nawet przyprawa do piernika nieźle wypada, ja polecam cynamon, kakao, imbir, może być masło orzechowe (to słone, bez czekolady), może być czekolada, skórka pomarańczowa i cytrynowa (polecam świeżo starte) dobra jest wanilia, kardamon itd.

W tej potrawie najlepsze jest to, że im więcej wariantów się wypróbowało, tym więcej nowych propozycji następnych kombinacji przychodzi do głowy. Wiele razy spadały nam kapcie, gdy próbowaliśmy kolejnej improwizacji. Szczególnie polecam zestaw z kokosem i bananem, mogę to jeść bez końca, warto też mieć daktyle, są naturalnym słodzikiem.

Robi się to tak:

  1. Dzień wcześniej bierzemy sypki składnik, jaki tam wybraliśmy – na przykład płatki owsiane – i sypiemy do jakiegoś naczynia typu miseczka czy garnuszek tyle, żeby wystarczyło. Na jedną osobę około pół szklanki płatków. Zalewamy wodą na noc lub przynajmniej na jakieś pół godzinki przed gotowaniem. To taki magiczny trik. Dzięki temu rano będziemy krócej to gotować. Ma być tyle wody, żeby przykryło, ale żeby nie pływało.
  2. Rano wlewamy do garnka z pół szklanki mleka, wody lub mleka z wodą i zagotowujemy. W trakcie dalszego przygotowywania patrzymy, czy płynu nie zrobiło się za mało, bo może trzeba będzie jeszcze dodać, a może nie. ja najbardziej lubię, żeby ta owsianka jednak miała trochę zdecydowania w sobie, nie lejąca zupa mleczna, tylko taki gęsty budyń. I dobrze doprawiony.
  3. Wrzucamy do tego nasze płatki czy kaszę. Zmniejszamy ogień i często mieszamy, podczas gdy nasze śniadanko wesoło się pyrta i wypełnia kuchnię pięknym śniadaniowym aromatem. Ile ma się gotować – to już zależy, co wrzuciliśmy, ale jeśli jest to owsianka po porządnym namoczeniu, to dosłownie wystarczy minuta. Pamiętaj, żeby kasze i ryże gotować dłużej – najlepiej tyle, ile jest napisane na opakowaniu albo w internecie i jeszcze na koniec dać im odpocząć parę minut pod przykryciem, żeby wciągnęły resztę płynu. Praktyka czyni mistrza.
  4. Podczas gdy się gotuje, dorzucamy też bakalie. Jeśli dodamy je wcześniej, może z nich wiele nie zostać, ale wzbogacą smak potrawy, jeśli później, będzie na czym ząb zawiesić. Kwestia gustu. Tak samo jak cała reszta tej potrawy, dlatego warto popróbować, porobić kilka swoich wersji, bo na pewno szybko znajdzie się jakiś rewelacyjny, wymarzony wariant, przywodzący na myśl wakacje w tropikach.
  5. Na koniec oczywiście dodajemy owoce pokrojone w drobne kawałeczki, czyli w przypadku tych kokosowych płatków owsianych genialny jest banan, przychodzi mi do głowy też ananas, można by spróbować. Pinacolada na śniadanie i jeszcze jaka zdrowa.

Całość długo się może czyta, ale nie zajmie więcej niż wrzucenie płatków i bakalii do garnka, zamieszanie parę razy i pokrojenie owoców. Na serio, wszystko zależy od tego, co masz w lodówce. Jak masz tam tylko puszkę z pasztetem i stary dżem, to wiele nie wymyślisz, więc zrób sobie listę zakupów i jedziesz z tematem. Pamiętaj też, żeby się przyłożyć. Trywialna rada, ale naprawdę włożenie serca odróżnia standardowe normalne śniadanie od superzajebistego porannego rytuału. Przygotowując jedzenie możesz myśleć, jakie ono jest dobre, zdrowe, jak ładnie wygląda i jak zaraz będzie Ci smakowało. Wrzuć sobie tam garść więcej tych dodatków, które najbardziej lubisz, a których nigdy nie dajesz, bo są drogie. Spraw sobie taką poranną przyjemność, skoro i tak już musisz coś zjeść, bo musisz, jeśli nie chcesz stać się zombiakiem. I jeszcze coś: nie zaczynaj dnia od chaotycznej bieganiny i robienia jednocześnie dziesięciu rzeczy. Niech Twoje śniadanie będzie chwilą spokoju, takim jakby momentem na zebranie myśli i wzięcie rozpędu przed aktywnym dniem. Jedz i nie rób nic poza jedzeniem, bez pośpiechu, bez patrzenia jednym okiem w TV, a drugim w gazetę. Lepiej się strawi, składniki lepiej się wchłoną, a Ty będziesz cieszyć się przez cały dzień lepszym samopoczuciem. (Chyba, że wyjdziesz na dwór, a tam samochód ci nie odpali, jesteś spóźniona i pada, jeszcze zadzwonił szef i drze japę. Ale przynajmniej śniadanie było dobre, więc nie jest źle;))

IMG_0238

IMG_0039

Smacznego:)

 

Jak robiłam wielkie oczyszczanie organizmu

Dzisiejszy wpis to raczej anegdota, lub coś dla ciekawskich, najlepiej takich, którzy poszukują w googlach czegoś na temat oczyszczania organizmu kaszą jaglaną. Postanowiłam bowiem oczyścić swój organizm ze zbędnych toksyn. Wiadomo, tych nigdy nie brakuje, a jak się już oczyszczę, myślałam, z tych wszystkich pozostałości lat hedonizmu, to będzie dopiero fantastycznie, zupełnie, jakbym sobie zainstalowała nowy system na kompie.

Kaszę jaglaną bardzo lubię, dlatego wybrałam monodietę jaglaną, czyli jakby ktoś nie wiedział, jedzenie tylko kaszy przez trzy dni. A to wcale nie takie hop siup zrobić sobie monodietę w moim przypadku. Ja z tych, co lubią mieć menu ułożone na tydzień w przód, żeby zawczasu kupić sobie wszystkie liczne wydziwnione składniki, co drugi dzień biorę obiad do pracy, bo zaraz po pracy joga, do tego obowiązkowo trzeba tak wymierzyć, żeby nic się nie zmarnowało. Moje żywienie to prawdziwa operacja logistyczna. Dlatego z zamiarem tej monodiety nosiłam się prawdę powiedziawszy chyba od trzech miesięcy. Odkąd zaczęła się wiosna, mnie nie udawało się dogadać z samą sobą i innymi żywiącymi się wraz ze mną człowiekami i ludziami, żeby zrobić sobie trzy dni diety. Nigdy na żadnej zresztą nie byłam, chyba, że mówimy o zwyczajnej diecie polegającej na tym, że się nie jada w Macu.

Tym razem okazja była idealna, Wojna wyjechał delegacyjnie, ja zostałam sama, pracować akurat mogę w domu, lodówka prawie pusta, zresztą dla samej jednej siebie to i tak mi się nie chce pichtać. Robimy oczyszczanie. Przygotowywać się do tego jakoś specjalnie nie musiałam, bo raczej nie jem śmieci tak czy siak, to znaczy na pewno zależy to od stadium zdrowego żywienia, bo na przykład nie dalej jak wczoraj wyczytałam, że olej lniany jest niezdrowy i dla kogoś to też może być śmieć, a ja go jadłam w pysznym twarożku ze startą rzodkiewką. Twarożek to też śmieć dla niektórych, bo nabiał. Pewnego dnia z tego wszystkiego zrezygnuję, ale jeszcze nie teraz. Omnomnom.

Zaczęłam rano od jaglanki ugotowanej z odrobiną soli. Często jem jagiełki na śniadanie w najróżniejszej formie, do czego nie omieszkam jeszcze powrócić w następnych wpisach. Dlatego aż tak bardzo mi to nie przeszkadzało. No, jakieś szczególne niebo w gębie to nie było, ale czego się nie robi dla oczyszczania. Za to nie mogłam znieść braku kawy. Zanotowano – zwyczaj do wymiany. Po tym śniadaniu byłam jakaś taka niedojedzona, chociaż nie mogłam już w siebie wepchnąć tej kaszy i jadłam ją na raty. Energii na cały dzień to śniadanie dodało mi tyle, co kot napłakał. Dobrze, że nie musiałam się przemęczać z pracą, bo byłam od tego bardzo daleka.

Koło południa dotarło do mnie, że zaraz wykituję, a jeszcze podobno trzy dni przede mną. Znów byłam głodna, więc pora na drugie śniadanie – kolejną porcję kaszy. Znalazłam jakąś ziołową herbatkę i wspomogłam się nią, ale niewiele mi to dało. Oczywiście ironia losu sprawiła, że cały dom zwrócił się przeciwko mnie, wcześniej tego dnia podczas gotowania kaszy prysnęłam sobie na rękę wrzątkiem, uderzyłam się też w nogę podczas ścielenia łóżka, włączyłam sobie omyłkowo lodowatą wodę pod prysznicem itd. Konsekwentnie otoczenie dążyło do podkopania mojego optymizmu. Z moich super ambitnych planów powoli zaczęło wychodzić wielkie nic (nie napiszę, co wielkiego moim zdaniem zaczęło wychodzić z planów, bo mogę być posądzona o bycie wulgarną).

Kolejną, popołudniową porcyjkę umiliłam sobie więc łyżeczką masła fistaszkowego. Była na pewno smaczniejsza niż poprzednie, chociaż nie wiem, czy całej diety właśnie diabli nie wzięli, ale naprawdę było to jedyne wyjście.

Do tej pory zaczęłam już stawać się stworzonkiem. Jest to taki mój charakterystyczny stan, w którym z dorosłej, ogarniętej babki staję się dwucentymetrowym stworzonkiem podobnym do zabiedzonego smerfika albo innej zmokłej kury, która chowa się w najciemniejszy kąt i nie wyściubia stamtąd nosa, dopóki to nie przejdzie. Zdarza mi się to praktycznie tylko w sytuacjach kryzysowych, więc nie przepełniło mnie zbytnią radością, swoją drogą patrzcie, jaka ekspresowa reakcja organizmu na trzy miski kaszy jaglanej, myślałby kto, że od miesięcy poszczę o chlebie i wodzie. Jakiegoś wyjątkowego hartu ducha to ja nie mam. W żołądku było mi fajnie i lekko, ale to chyba tyle, jeśli chodzi o plusy.  A jednocześnie na komputerze zaczęły mi same wyskakiwać przepisy na to, na tamto, na sernik z nerkowców z figami i na pieczone truskawki, zaczęłam się ślinić jak pies Pawłowa, a zza ściany dla urozmaicenia dobiegł mnie zapach pysznego i niewątpliwie smażonego obiadku.
Następną porcję zjadłam z bananem i łyżeczką miodu. Banany chyba też działają oczyszczająco. Trochę mi dodał animuszu ten banan, ale i tak moja głowa ważyła tysiąc kilo, najchętniej bym się położyła i przespała resztę dnia. Wraz z tą refleksją dotarło do mnie, że jest osiemnasta, a ja prawie nic dzisiaj nie zrobiłam, podczas gdy naprawdę miałam co robić. Zupełnie jakby dopadł mnie jakiś kac. Pewnie to ten sławetny kryzys ozdrowieńczy:P, ale miałam to gdzieś. Tak mi szkoda było tego pięknego dnia, że postanowiłam iść chociaż na spacer. Trochę mi się kręciło w głowie, ale iść jeszcze mogłam 🙂

Efekt tego wszystkiego był taki, że podczas spaceru trafiłam do Biedronki, gdzie w moje ręce dosłownie wbrew mojej woli trafił pierwszy od chyba pół roku batonik z czekoladą, a na kolację najadłam się kanapek z pomidorkiem, najlepszym, jakiego jadłam. Z każdym kęsem wracało mi życie. Przestałam nawet zachowywać się jak księżniczka na ziarnku grochu. Stworzonko poszło tam, dokąd chodzą stworzonka, a ja mogłam już przestać się zastanawiać, jakim cudem nazajutrz wstanę z łóżka, bo kolejnego dnia poświęcić już nie mogłam.

Nie wiem, o co chodzi z tą kaszą, może jakiś dietetyk by mi to sprawnie wytłumaczył. Czy mogło mieć to znaczenie, że jeszcze nie do końca wróciłam do siebie psychicznie po tym całym remoncie i cóż, łatwo u mnie ostatnio o rozchwianie? Czy może przed przejściem na wszelkie diety najpierw powinnam odstawić kawę, bo chyba jej brak odczułam najdotkliwiej? Czy to zawsze tak działa, że błyskawicznie ciało przełącza się w tryb oszczędzania energii? Z pewnością zaczęło coś się dziać, więc to nie pic na wodę, może po trzech dniach poczułabym się wspaniale i jak nowo narodzona, ale to było po prostu nie na moje siły, a naprawdę do tej pory uważałam to za świetny pomysł.

Jeśli kiedykolwiek jeszcze zdecyduję się na dietę tego typu, to muszę pamiętać, aby: mieć przez te dni pod ręką kogoś kto zrobi wszystkie ważne rzeczy za mnie, za to nie mieć zobowiązań ani poważnych planów. Przygotować się na stan absolutnego rozmiękczenia i obiecać sobie jakąś nagrodę, jeśli wytrzymam. I przegonić to cholerne stworzonko. Chociaż teraz to sobie mogę mówić, jak jestem najedzona.

Naprawdę to jest ciekawe, jak bardzo to, co jemy, na bieżąco wpływa na nasze samopoczucie.

5 sekretów zdrowia, które są za darmo

Zdrowie to coś, co zgodnie ze znanym cytatem Dalaj Lamy najpierw tracimy, żeby zdobyć pieniądze, a później staramy się je odzyskać i te pieniądze wydajemy. Wydaje się więc, że jest to coś związanego z pieniędzmi, a w każdym razie lepiej być bogatym w momencie, kiedy już zdrowie stracimy. Mam dobrą wiadomość – jest kilka środków na to, żeby jednak je zatrzymać, a w każdym razie nie poświęcać go tak szybko. Nie są one zbyt popularne, ale za to łatwe do zdobycia i całkowicie darmowe. Nawet nie trzeba nigdzie się rejestrować. Są to:

1. Powietrze
Oddychanie to tak automatyczny odruch, że zupełnie o nim zapomnieliśmy. Oddychamy zwykle bardzo płytko w porównaniu z naszymi możliwościami i na ogół nie wykorzystujemy nawet w połowie dostępnej powierzchni naszych płuc. Do tego jak tak dobrze powąchać to, czym właściwie oddychamy na ulicach, przynajmniej mieszkańcy miast, odjąć cały czas, który spędzamy w klimatyzowanych pomieszczeniach wdychając coś, co jest właściwie sztuczne, i dodać do tego jeszcze papierosy, którymi często beztrosko umilamy sobie czas, to wychodzi, że nasze płuca dawno nie widziały prawdziwego naturalnego powietrza. Nie mam tu zamiaru wysmętniać się nad tym, jak to każdy powinien rzucić palenie papierosów, bo sama mam ich sporo na koncie. Natomiast weź pod uwagę, że ilość tlenu, którą dostarczamy organizmowi i wszystkim jego komórkom, jest mocno powiązana z szybkością starzenia, a jego niedobór – z podupadaniem na zdrowiu. Im głębiej będziesz oddychać, im częściej będziesz przebywać na dworze, poza centrum miasta, tym będziesz młodszy w środku i na zewnątrz. Będzie ci się lżej myślało i lepiej spało. Możesz zacząć od tego, żeby codziennie się przewietrzyć. Na pewno masz gdzieś tam jakiś fajny park. Warto przy okazji trochę wyprostować klatę, po to, żeby płuca miały więcej miejsca i mogły przyjąć więcej eliksiru młodości za jednym zamachem. Siedzący tryb życia temu nie sprzyja, spróbuj zrobić porządny wdech będąc zgarbionym, a później wyprostowanym, to zobaczysz o co mi chodzi. Na dłuższą metę te dodatkowe parę centymetrów sześciennych płuc do wykorzystania robi wielką różnicę. No i przemyśl te fajki, wiem, że lubisz, że twoja babcia całe życie paliła i dobiła setki i tak dalej, ale te nowe zmarszczki, które ostatnio widziałaś w lustrze, to właśnie od nich.

2. Woda
To prawda – woda nie jest tak zupełnie za darmo. Ale raczej nie możemy sobie pozwolić na to, żeby z niej zrezygnować z braku funduszy. Jest podstawowym budulcem naszego organizmu. Nasze ciało to właściwie czysta woda, obudowana tkankami ze wszystkich stron. Kilka procent ubytku i już robi się ciężko, jest zmęczenie, zamulenie, nerwy, coś złego dzieje się z nami, nie jesteśmy sobą. Nie muszę chyba dodawać, że w ciele przez dłuższy czas odwodnionym błyskawicznie pojawiają się problemy. To nie Sprite ma walczyć z naszym pragnieniem, ani inne marketingowe wynalazki, tylko po prostu woda. Bez żadnych dodatków, bąbelków, barwników, cukru czy supermodnego truskawkowego smaku, zupełnie zwyczajna woda, nawet nie mineralna, zwykła z kranu albo ta za 60 groszy z Biedy. Dwa litry czystej wody dziennie powinny załatwić sprawę. W upalne dni i podczas większego wysiłku raczej nie uda ci się z nią przesadzić. Z tym, że nie masz usiąść i wypić tych dwóch litrów na jeden raz, bo to może być groźne, tylko spakować sobie butelkę do plecaka czy torby i tak z nią chodzić. Pamiętaj o regularnym tankowaniu. Kiedy tylko masz ochotę, a zwłaszcza gdy czujesz zmęczenie, rozkojarzenie czy chce ci się coś, a nie wiesz co – pociągasz łyka. Dzięki temu, że cały czas uzupełniasz płyny, nie tylko nie grozi ci odwodnienie, ale też wypłukujesz na bieżąco toksyny, które dzięki naszemu środowisku zawsze się znajdą. Nie będziesz też niepotrzebnie przesadzać z żarciem, które czasem bierze się do ust, kiedy w rzeczywistości chce się pić. Po pewnym czasie picia czystej wody przestanie ona być taka bez smaku. Za to słodzone napoje zrobią się jakieś przesadne, nawet niesmaczne. Możesz też zaczynać każdy dzień od szklanki-dwóch czystej wody, która odmuli cię na dzień dobry i zafunduje ci dobry poranek. Brzmi może trochę głupio, ale z czasem zobaczysz, że działa.

3. Słońce
Ostatnio trafiłam na stronę Akademia Witalności i w jednym z genialnych artykułów, których tam pełno, wyczytałam coś, co potwierdziło moje podejrzenia, od dawien dawna krążące mi pod kopułą. Słońce to życie. Wszystkie ziemskie organizmy mające dostęp do słońca zostały tak skonstruowane, żeby mogły czerpać z niego siły życiowe. Obecnie wizerunek słońca w mediach jest taki, że jest złe, śmiercionośne i powoduje raka skóry. Najlepiej się przed nim na stałe schować pod filtrami UV. Jednak jak wiele trendów, również i ten może nam wyjść bokiem. Przebywanie na słońcu wzmaga produkcję witaminy D, bardzo ważnej substancji, której niedobór wywołuje całą gamę chorób, powikłań i upierdliwości, od depresji po raka, w tym właśnie raka skóry! W dodatku praktycznie wszyscy cierpimy na niedobór tej witaminy. Dlatego, korzystając z tego, że jest lato, może jednak warto wybrać się na kocyk na łączkę albo chociaż wystawić sobie krzesełko na balkon, i nie smarować się tym razem filtrem 50, tylko zwyczajnie zadbać o nawilżenie skóry. Rośliny pełną parą czerpią ze słońca, zwierzęta instynktownie uwielbiają się na nim wygrzewać. Róbmy to i my. W końcu nikt nam nie każe od razu spiekać się na ciemną czekoladę (albo czerwonego prosiaczka, zależnie od karnacji). 🙂

4. Zdrowy ruch
„Sport to zdrowie!” – słyszałeś w dzieciństwie. Myślisz, że to prawda? Spójrz na zawodowych sportowców i ich poprzeciążane stawy, przerośnięte mięśnie obciążające serce, nie mówiąc już o mniej i bardziej poważnych kontuzjach. Nasza kultura nie dba o równowagę, u nas więcej, mocniej, szybciej równa się lepiej. Najwyżej po drodze kopniesz w kalendarz. Oczywiście to, że wykonujesz swój ukochany sport, będący źródłem pasji, na pewno jest ważnym elementem twojego życia. Natomiast ze zdrowiem nie zawsze się to łączy, co pewnie wiesz sam. Tak samo jednostajny, powtarzany setki razy ruch, czy to w pracy czy na aerobiku, może i spala kalorie, może jest źródłem endorfin, no i ostatecznie nie siedzisz cały czas na tyłku, ale tyrasz się, nadwyrężasz, zamieniasz się w konia wyścigowego lub pociągowego. Co jest zdrowe w takim razie? Szukaj takiego ruchu, który dba o balans w ciele, o słuchanie jego potrzeb i o jego równomierny rozwój, we własnym tempie, a nie w klimacie współzawodnictwa, który bardzo krzywdzi jednostki potrzebujące więcej czasu. Jeśli masz jakąkolwiek kontuzję, jakikolwiek problem z grupą mięśni czy kości, to znaczy, że robisz to źle. (Sama parę razy chodziłam ponaciągana i ciekawe, że dla sportowców jest to coś, czym można się chwalić, bo to znaczy, że dajesz z siebie wszystko, a dla mnie była to nauczka, żeby następnym razem posłuchać ciała i nie kazać mu robić czegoś, na co nie jest gotowe.) Jakieś konkrety? Chyba nie muszę objaśniać, że joga jest idealna, żeby nauczyć się zachowywać harmonię. Dla osób o kondycji za słabej na jogę może być pilates. Doskonały jest taniec (byle nie wyczynowy – nie chodzi o salto mortale), dla osób spokojniejszych świetne jest tai chi (wypróbowałam i polecam) czy qi gong, czytałam też o licznych zaletach nordic walking. Do najprostszego zdrowego ruchu zalicza się spacer, najlepiej taki, w którym poza chodzeniem trochę się poprzeciągasz we wszystkie strony. Ruch poza oczywistym wzmacnianiem i dotlenianiem mięśni, co dodaje siły, zadba nam też o narządy wewnętrzne, nad którymi zbyt wiele się nie zastanawiamy na codzień, a jednak gdy je naprawdę zaniedbamy, to powodzenia z lekami, szpitalami, przeszczepami i pozdro dla ekipy z firmy pogrzebowej. Tak na marginesie, chcesz wiedzieć, jaki jest najlepszy sposób na pięknie ukrwione i dotlenione organy wewnętrzne i doskonałe samopoczucie? Codzienne kilkuminutowe stanie na głowie. Ale możesz na razie zacząć od spaceru:)

5. Święty spokój
To chyba najtrudniejszy do zdobycia ze wszystkich wymienionych tu środków. Paradoksalnie wymaga najmniej wysiłku, wystarczy usiąść w samotności i nic nie robić. W praktyce robimy wszystko, żeby tylko tego spokoju nie mieć. Zapełniamy sobie czas po brzegi, każdą wolną godzinkę koniecznie musimy zagospodarować, bo inaczej coś każe nam mieć wrażenie, że czas przecieka przez palce, a my nic. Nieustająco aktywne życie towarzyskie, zawodowe i rodzinne stało się tak wysokim priorytetem, że zapomnieliśmy, że trzeba też czasem zwyczajnie odpocząć. I to nie, że można. Trzeba, bo za długotrwały, nadmierny wysiłek prędzej czy później słono zapłacimy. Zbyt szybkie tempo życia to chyba nasza najpopularniejsza cywilizacyjna przypadłość. A razem z nią idą w parze wszystkie depresje, nerwice, wrzody, wylewy i zawały. Poza tempem życia zwróć też uwagę, z czego się ono składa, czy nie ma tam jakiejś trucizny, którą regularnie sobie dawkujesz. Ogranicz toksyczne towarzystwo i aktywności, które wyprowadzają cię z równowagi, odetnij się od nich całkowicie, jeśli tylko tak zyskasz spokój, nawet, jeśli wiązałoby się to ze zmianą pracy czy przyjaciół. To ważne, bo później będziesz narzekać, że życie wpędziło cię w chorobę, podczas gdy sam masz na to decydujący wpływ! Nie chodzi o to, że masz zmieniać się teraz w jakiegoś lenia. Po prostu oczyść swoje życie ze śmieci i znajduj chwile, kiedy będziesz mógł sobie w samotności usiąść i wziąć głęboki oddech. Tak, żeby nikt ci nie przeszkadzał i żebyś sam sobie też nie przeszkadzał przypominaniem o tym, co jest do zrobienia. Możesz nauczyć się medytować. Ale o tym innym razem.

Najlepiej to wszystko oczywiście połączyć, wziąć butelkę wody, wygodny strój i urządzić sobie sesję tai chi w parku:) Ale najważniejsze jest wytrwać i wyrobić sobie zdrowe nawyki. Te wszystkie składniki na dłuższą metę mają rewelacyjne działanie, ale po jednym razie najwyżej będzie ci się chciało sikać od dużej ilości wody i dostaniesz kaszlu po głębokim oddychaniu bez papierosa. I skurczu łydki od trikonasany (ostatnio co idę na jogę, tam jakiś mało rozciągnięty pan dostaje skurczu robiąc utthita trikonasanę. Ot, taka dygresja dla wyjogowanych, jeśli nie wiesz, o co chodzi to sobie wygoogluj albo olej temat – o tym też będzie kiedy indziej:)). Systematyczność jest kluczem do powodzenia i do zauważenia jakichkolwiek efektów. Oczywiście naiwne byłoby myślenie, że od samego oddychania będziesz już idealnie zdrowy do końca swoich dni i nie sugeruję tego. To po prostu dobry sposób, żeby niepotrzebnie nie zwalać sobie dodatkowych problemów na głowę. Na pociechę dodam, że nawet mała zmiana jest lepsza niż żadna.

Powodzenia, ślepa Gienia, kup se trąbkę… itd.
Pozdrawiam i życzę dużo słońca!

Nie jestem wegetarianką

Jedno krótkie zdanie, a tyle emocji. W Internecie od lat trwają tak krwawe wojny mięsożerców z wegetarianami, że zamieszki na Ukrainie to małe piwko. Zostało już wylane tyle jadu, tyle energii poszło w tę agresję, że gdyby tak ci wszyscy ludzie zamiast tego zajęli się tym, co może ich łączyć, i zbudowali coś razem, to mielibyśmy tu już od dawna nieustający raj na ziemi.

Zanim szanowni weganie zaczną rzucać we mnie pomidorami, nadmienię, że mięsa zasadniczo unikam, bo dieta roślinna dużo bardziej mi służy, propaguję ją zresztą na każdym kroku i polecam każdemu, kto chciałby dobrze się czuć. Natomiast nie przeszłam do końca na wegetarianizm i na razie nie planuję tego zrobić, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, od czasu do czasu – szczególnie zimą – moje ciało dramatycznie domaga się mięsa i nie zamierzam z nim walczyć, bo jest mądrzejsze ode mnie. Jeśli będzie gotowe – wtedy pomyślimy. Po drugie, bez urazy, ale nawet jak przejdę na wegetarianizm, to nie powiem, bo nie chcę być kojarzona z całą tą subkulturą – wiecie, dredy, arafatki, poczucie misji i wiele hałasu. Jesteś wege i nie jesteś mesjaszem? No to super, piąteczka, oby takich przypadków było więcej, bo na razie strach się przyznać, że się czegoś nie jada.

Zanim zaś szanowni mięsożercy zaczną mi podtykać schabowe, dodam też, że dla mnie codzienne napychanie się mięsem jest jakimś absurdem. Gdy przyjrzeć się jakiemukolwiek cieszącemu się zdrowiem społeczeństwu, ludom plemiennym typu Hunza (bardzo pozytywne plemię – warto poczytać), Japończykom albo nawet samym Słowianom setki lat wstecz, to wychodzi, że żadne z nich nie konsumuje tyle mięcha co my obecnie. My jako cywilizacja Zachodu, znana ze swoich fikuśnych chorób. Po prostu codzienne jedzenie takich ilości białka zwierzęcego nie jest konieczne ani zdrowe, sprawia, że w jelitach odkładają się jakieś syfy, równowaga w organizmie zaburza się, a jeszcze do tego permanentnie brakuje nam witamin, bo przecież wszystko naraz się w żołądku nie zmieści, a poza tym trawę to zwierzęta jedzą. Tyle się zastanawiamy, czy dieta wege to aby na pewno zaspokoi nasze zapotrzebowanie na wszystkie mikroelementy, a nikt nie pomyśli, że jedząc typowy polski obiad też sobie ich nie dostarczamy, i pal licho wszystkie suplementy w tabletkach, tabletki na wątrobę, na nerki, na serce i na mózg najlepiej.

Czy temat cierpienia zwierząt wpływa na moje stanowisko? Na pewno przyczynia się w ten sposób, że mam stanowczo dość głośnego lamentu wojujących internetowych wegefaszystów, którzy chcieliby, abym co minutę oglądała jakieś trupy z rzeźni albo coś w tym stylu. Na mnie działają pachnące, kolorowe i apetyczne warzywa na straganie, lekkie i stabilne samopoczucie na co dzień, duża witalność, różnorodność i bogactwo potraw i przypraw, bo jest naprawdę w czym wybierać. Dlatego uwielbiam wszelkie wegeblogi kulinarne i ogólnie tę część internetu, w której można dowiedzieć się, jak i dlaczego fajnie jest prowadzić zdrowy tryb życia i być jak najmniej inwazyjnym dla otoczenia. Za to ciągłe epatowanie okrucieństwem jest dla mnie raczej objawem jakiegoś toksycznego problemu ze sobą, który w dodatku mógłby na mnie przeskoczyć, dlatego wolę się trzymać od takich ludzi z daleka. Zresztą ponoć gdyby człowiek jadł tylko tyle produktów odzwierzęcych, ile biologicznie potrzebuje, to nie mielibyśmy żadnej ich nadprodukcji przemysłowej, żadnego niepotrzebnego cierpienia. Jestem i mam zamiar być właśnie takim człowiekiem. Chyba, że pewnego dnia mnie coś trafi i przejdę na frutarianizm albo zasilanie praną, wtedy dopiero będę mogła się wozić, że nie zjadam żadnych żywych organizmów. Póki co, zjadam je, na przykład marchewkę, i czerpię z nich energię, tak akurat a nie inaczej to wygląda.

Oczywiście mówię za siebie, bo mam szczerze mówiąc w głębokim poważaniu to, co Ty akurat osobiście jesz a czego nie jesz, i jeżeli tylko o tej nieszczęsnej diecie byśmy mówili, to byłby koniec tematu.

Mam jednak niefart nie opowiadać się jednoznacznie po żadnej ze stron i dlatego zarówno wegetarianie, jak i mięsożercy, uważają mnie za przedstawicielkę tego przeciwnego obozu i jedni i drudzy przypuszczają na mnie ataki. Założę się, że nawet czytając ten artykuł zwróciłeś uwagę głównie na argumenty, z którymi się nie zgadzasz i już zdążyłeś uznać, że stoję w opozycji do Ciebie 🙂 Masz mój obraz chudej, pryszczatej i bladej weganki chwiejącej się na nogach albo morderczyni z przekrwionymi oczami, z gębą ociekającą tłuszczem od opychania się kurczakami z KFC 😀 Prawda, że to wymowne? A jak myślisz – prawdziwe?

Dlaczego trzeba opowiadać się za którąś ze stron i dlaczego ludzie oczekują, że będę to robić? Po co jest nam ten czarno-biały obraz świata, to dopasowywanie go do stereotypów? Z uporem maniaka kwalifikujemy, szufladkujemy i nalepiamy etykietki. I sobie, i innym. Osoby o etykietkach innych niż nasze traktujemy jako wrogów, których należy przywołać do porządku lub spacyfikować. Jesteś z nami albo przeciwko nam, a jeśli przeciwko, to zginiesz marnie. Wolimy walczyć z odmiennością, niż szukać podobieństw. Przyjmujemy lub odrzucamy daną ideologię w całości, bez skupiania się na szczegółach. Nie zauważamy, jak duży mamy tak naprawdę wybór. A to wszystko w dobie dialogu na temat tolerancji, otwartości, świadomości. Może zamiast daremnie próbować zmieniać świat, zacznijmy od drugiego końca i zajmijmy się tym, co można ulepszyć w samym sobie?

Opowiadam się stanowczo po stronie równowagi, szacunku i umiejętności zakopania toporu wojennego wtedy, kiedy nie jest on potrzebny. Zapalmy zamiast tego fajkę pokoju 🙂

PS. Czy w daniu z tytułowego zdjęcia (przedstwiającego mój przykładowy obiad) jest mięso, czy nie ma? Przyjmuję zakłady;]