Rozpuszczona jak dziadowski bicz

Jak to jest, że jedni harują w pocie czoła przez całe życie i nic z tego nie mają, nawet pierdnięcia wdzięczności ze strony świata, a inni w tym czasie wydają się nie przemęczać i tak po prostu dostają wszystko, czego sobie zapragną? Czy ci drudzy zaprzedali duszę diabłu i sczezną w piekle?

W naszej kulturze funkcjonuje niszczycielski wirus, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Od dziecka jesteśmy uczeni skąpstwa wobec samych siebie. Słyszymy, żeby nie cackać się ze sobą, że starczy tego dobrego, że trzeba być grzecznym i skromnym, wydzielamy sobie przyjemności po kawałku, nie za dużo, a na osoby, które mają więcej od nas, przeważnie tego, o czym my możemy najwyżej pomarzyć, patrzymy jak na egocentryków, którzy swoje zadowolenie z pewnością zbudowali na cudzym nieszczęściu, jeśli w ogóle nie na grabieży, rozbojach i rzezi niewiniątek. Przemykające od czasu do czasu myśli, że my też byśmy chcieli czegoś dla siebie, traktujemy jako przejaw egoizmu, chciwości i natychmiast zaczynamy klepać zdrowaśki albo, w przypadku bezbożników, malować płonące pentagramy na podłodze, by oddalić od siebie marzenia o dobrym życiu. Dobre życie – to nie jakieś fiu bździu, tylko masa wyrzeczeń i ciężka praca, zapamiętaj, synku. Jeszcze wspomnisz moje słowa.

Nasłuchasz się tego w dzieciństwie i później przez życie idziesz w ciągłym stanie niedopieszczenia. Masz nadzieję, a wręcz oczekujesz, że nasz partner czy partnerka da ci to, czego nie dostałeś od rodziców, a później, że dadzą ci to twoje dzieci. Rzecz jasna dostaniesz od nich figę z makiem. I to nie dlatego, że trafiły ci się wyrodne dzieci i partner idiota. Dziecko i partner mogą dosłownie wypruć sobie flaki, ale to będzie mało. A dlaczego? Uwaga, zdradzam jeden z podstawowych sekretów wszechświata, godny nagrody imienia Paulo Coelho:

Nie chodzi o dostawanie. Chodzi o branie.

Tak mi dobrze poszło, że jeszcze zdradzę sekret numer dwa:

Życie to nie handel wymienny. Od spełniania Twoich marzeń nie są inni, tylko Ty. To Ty masz sobie dać to wszystko, czego chcesz. I oczywiście od samego siebie to przyjąć.

Z przyjmowaniem powstaje problem. Bo nie przystoi, bo za dużo, nie zasłużyłeś. Tak, jakby innym miało zabraknąć, ponieważ ty to wziąłeś. Co, jeśli świat to nie gigantyczna kolejka po ostatnią paróweczkę w epoce PRL? Jeśli dla każdego wystarczy? Wtedy by wychodziło na to, że twoje odmawianie sobie wszystkiego jest bez sensu.

No pewnie, powiesz, że byś sobie kupił to i tamto, ale nie masz na to kasy. Po prostu nie masz. A tamten jest bogaty, no to ma. On może, ty nie.
Chwilunia – czy to nie jest dokładnie to samo, co przed chwilą? Stawianie się w pozycji ofiary, której nic nigdy nie przypadło w udziale, więc z grymasem cierpienia na twarzy znosi swój przebrzydły los? Kto powiedział, że trzeba mieć pieniądze, żeby być bogatym? Od jakiego rzędu zarobków zaczyna się dostatnie życie? Dla każdego ta kwota będzie inna. Spytaj jakiegoś Hindusa mieszkającego na ulicy. A no tak! Sorry, zapomniałam. Nie możesz, bo tacy Hindusi nie siedzą w internecie. Ty siedzisz. Jakoś cię stać na taki przejaw obrzydliwego luksusu. Ale przecież nie masz kasy.

Obfitość a pieniądze to dwie różne sprawy. Za pieniądze kupisz sobie twierdzę ze złota, obwarujesz się przedmiotami, ale twoje życie stanie się pełne obfitości dopiero, kiedy wyjdziesz na dwór, możesz nie brać ze sobą nawet portfela, a już na pewno nie bierz telefonu, i zobaczysz, ile na świecie jest cudowności, które są dla ciebie za darmo lub za zupełnie niedrogo.

Jaki był twój przysmak z dzieciństwa? Leniwe pierogi, knedle z truskawkami? Kiedy to ostatnio jadłeś? Wiesz, ile kosztuje pół kilo twarogu? Stać cię.
Co masz najładniejszego w szafie? Tę wyrąbaną w kosmos sukienkę, którą miałaś raz na sobie? Załóż ją zupełnie bez okazji. Wcześniej zrób sobie domowe spa, też bez okazji. Wysmaruj się wszystkimi mazidłami, jakie masz, przy okazji zrobisz w końcu trochę miejsca w łazience. Stać cię.
Jaką lubisz muzykę? Słuchaj jej codziennie, słuchaj dużo muzyki, czytaj dużo książek, chodź na spacery i spotykaj się z fajnymi ludźmi. Zobacz, jak jest pięknie na dworze, idź pobiegać albo usiądź w jakimś malowniczym miejscu i patrz na świat wokół Ciebie. Nie szczędź sobie takich prostych przyjemności. Może cię nie stać?
Prezenty tego typu mogą być małe albo czasem nawet trochę większe. Pamiętasz te wakacje pod namiotem czy tam domkiem letniskowym, kiedy byłeś taki szczęśliwy, bo łowiłeś ryby z tatą? Myślisz, że weekend na polu campingowym nad najbliższym zalewem – albo nawet trochę dalszym – wymaga specjalnego planowania i brania kredytu? Ktoś ci każe wydać na to wszystkie oszczędności? Możesz pojechać, jeśli chcesz. Stać cię.

Stać cię na to, żeby dawać sobie prezenty cały czas i uważaj teraz: nie jest to żaden grzech ani przestępstwo. Świat jest tutaj właśnie po to i jedyne, co masz zrobić to wysilić się, żeby to sobie wziąć. Całe życie żyć w tak obfitym świecie i z tego nie korzystać – czy nie jest to czystym marnotrawstwem? Nie urodziłeś się po to, żeby lizać lizaki przez szybę.

Nie tylko cię na to stać. Ciebie nie stać na odmawianie sobie tego.
Nie stać cię na to, żeby w nieskończoność głodzić to dziecko w tobie, które latami czeka, aż los hojnie je obdaruje, i po drodze wyhodowało już sobie zmarszczkę na czole. To nie los, ale TY jesteś odpowiedzialny za to, czym je obdarowujesz. Daj mu jeść w końcu, na litość boską.

I nie marudź, że cały czas pracujesz, a później nie masz siły. Musisz tak wyprztykiwać się dzień w dzień z siły? Masz prawo odpocząć i masz prawo walczyć o to prawo. Dlaczego traktujesz samego siebie w taki sposób? A może jest coś, co sprawia, że wygodniej jest ci akceptować nędzny stan rzeczy, niż zadbać o jego poprawę?

Paradoksalnie w opinii publicznej cieszenie się leżeniem na łące w słoneczny dzień, w czasie kiedy mógłbyś harować jak dziki osioł, tak samo jak cieszenie się, że masz nowy ciuch z lumpa za 3 zł albo upolowałeś świeże warzywa na targu, to jest zadowalanie się byle czym. Tak, jakby porządne marzenia zaczynały się od czterocyfrowej kwoty, a można je byłoby realizować tylko wyrzekając się szczęścia. Co to za marzenia w takim razie? Masochistyczne jakieś? A może lepiej wyrzekać się szczęścia w imię spełniania wyłącznie cudzych marzeń, zamiast swoich? Oj, głęboko mamy wdrukowany ten stereotyp, że ktoś, kto sam siebie dopieszcza, to jakiś godny potępienia narcyz, leniwy bumelant i niepoważny dzieciak, a prawdziwą cnotą jest pokorne przyjęcie na grzbiet ciężaru egzystencji i kroczenie z nią przez życie niczym objuczony wielbłąd. Bardzo pięknie nas ukształtowała nasza oparta na poczuciu winy kultura.

To jeszcze jedna rzecz, którą chciałam na zakończenie powiedzieć o sobie:

Jestem rozpuszczona, dopieszczona, doceniam drobne przyjemności i w ogóle się tego nie wstydzę 🙂
Czuję się hojnie obdarowana przez los, mimo, że nie mam w domu telewizora, a moja łazienka ma dwa metry kwadratowe.

Do napisania niniejszego wpisu zainspirowała mnie przeczytana i przerobiona od deski do deski „Droga Artysty” Julii Cameron, której innym razem być może poświęcę jeszcze osobny wpis, bo to nie książka, tylko prawdziwa rewolucja.
Pozdrawiam wszystkich bumelantów.
I oczywiście zapraszam do polemiki, jeśli ktoś pozwala sobie się ze mną nie zgodzić:)

Łódź Festiwalowa #2: Fotofestiwal

Jaram się, bo właśnie w końcu po miesiącach dylematów zdecydowałam się kupić bilet na Polskiego Busa. Jedziemy na weekend do Berlina pod koniec sierpnia! I to na couchsurfing, jak dobrze pójdzie (jak źle, to już stamtąd nie wrócimy). Zapachniało przygodą. Zainwestowałam w to kosmiczną kwotę 90 zł za przejazd w obie strony. A tymczasem pora zamieścić drugą część opisu ubiegłego weekendu, bo kolejny już za pasem.

Odkąd usłyszałam o łódzkim Fotofestiwalu, od razu wiedziałam, że zawitam. Pisałam już zresztą o tym w poprzedniej notce, a więc do rzeczy.

Zaczęliśmy w piątek od pokazu zdjęć „Brooklyńska noc fotografii” w lokalu o nazwie Lokal, a raczej w podwórku przed nim. Zdjęcia jak można było się spodziewać świetne, a towarzysząca im muzyka jeszcze bardziej. Nowy Jork jest dość wysoko na liście miejsc, które chciałabym odwiedzić. Fajnie się ogląda prace autorstwa ludzi, którzy tam mieszkają na codzień, znają to miasto od podszewki i potrafią pokazać, jak je widzą swoimi oczami. Każdy widzi co innego. Ja też na przykład jak patrzę na takie Bałuty to widzę potencjał, a inni widzą psie kupy na chodnikach. I wszyscy mamy rację.
Nie byłam jeszcze w Lokalu i zarówno on, jak i jego otoczenie, wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Choć też nie było go za dobrze widać spod chmar ludzi, którzy nawiedzili to miejsce. Była też wystawa zdjęć w środku, ale tłumy już zupełnie utrudniły mi oglądanie. Mam zamiar jeszcze specjalnie przejść się po festiwalowych galeriach po mieście, kiedy będzie większy luz. Później zaczął się koncert rockowy, na pewno był bardzo udany, ale my się zmyliśmy już na samym początku, żeby nas nie podkusiło stanąć w godzinnej kolejce po następne piwo.

W sobotę wybraliśmy się do nieczynnych zakładów Polmosu, po których obiecywaliśmy sobie urbeksowych smakowitości. Srodze się jednak przeliczyliśmy, bo już na wejściu okazało się, że otwarty jest tylko zewnętrzny teren, a ten wygląda zupełnie jak na Offie, Wimie i we wszelkiego typu starych pofabrycznych kompleksach, tylko że jest pusty. Bardzo ładny zresztą, mają go ponoć rewitalizować i urządzać tu kolejne centrum kultury hipsterskiej, co jest zawsze dobrą opcją.

IMG_0438
Niestety nastawieni byliśmy na zakurzone wnętrza, a dostaliśmy same elewacje, i nawet nigdzie nie można było się wspiąć, bo pan ochroniarz odpędzał. Jasne, względy bezpieczeństwa, umowa z właścicielem obiektu, kumam, ale co szkodziło chociaż otworzyć drzwi i postawić barierkę, żeby ludzie mogli zobaczyć, jak te zakłady wyglądały w środku?

IMG_0388

Mnie się udało zajrzeć przez okno. To najlepsze, co widziałam podczas tej wycieczki.

Wokół chodziło pełno fotografów robiących z bliska zdjęcia złuszczonej farby niczym rzeczoznawcy sądowi. Nie wątpię, że komuś udało się uczynić ten teren bardziej fotogenicznym. My jednak poddaliśmy się i …

IMG_0397
…zaczęliśmy wzajemnie robić sobie zdjęcia na tle murów, bo do tego się to miejsce najbardziej nadawało. Idealne pod sesję ślubną, ewentualnie mroczny gotyk w podartych pończochach, klimat rodem z opuszczonego szpitala psychiatrycznego itd.

IMG_0413

To akurat sprawiało nam całkiem sporą frajdę 🙂

IMG_0407

IMG_0423

IMG_0439
Ogólnie zobaczymy, co tam będzie, jak to rozkręcą pod nową nazwą Monopolis. Póki co, były tam organizowane różne wydarzenia fotofestiwalowe. Na przykład wystawa fotografii artysty o nazwisku Brian Griffin (czy kogoś Wam to nazwisko nie przypomina? Bo mnie tak. Uwielbiam Family Guy’a:)).

IMG_0449
Drugiego dnia już baliśmy się cokolwiek sobie obiecywać, żeby się nie rozczarować, bo braliśmy pod uwagę, że będziemy oglądać elewację elektrowni z zewnątrz. Szybko jednak okazało się, że tym razem będziemy włazić wszędzie, gdzie się da. Wszyscy dostaliśmy siatki na włosy, kaski i jaskrawopomarańczowe kamizelki, a jedna pani dostała zdziwko, bo została cofnięta spod samego wejścia z powodu nieprzepisowych butów.

IMG_0446

Teraz będę się musiała bardzo starać, żeby nie wkleić 50 zdjęć. Wszystkie mi się podobają. Pstrykałam je jak oszalała. Dziecko we mnie dostawało spazmów ze szczęścia. Nie wiem, jak inni, ale ja naprawdę zawsze strasznie chciałam wejść do elektrociepłowni i w końcu weszłam, a do tego jeszcze z aparatem! To tak, jakbym mogła ją trochę zabrać ze sobą do domu.

IMG_0466

Na początku zaprowadzili nas do miejsca, gdzie było strasznie dużo wielkich kotłów w różnych kolorach. Miły pan kierownik z wąsem mówił, jak się te pomieszczenia nazywają, chociaż nie wtajemniczał nas w dokładne mechanizmy działania urządzeń, pewnie na wypadek, gdyby okazało się, że ja i Wojna jesteśmy szpiegami. Wszystko było pod ciśnieniem, wydawało z siebie syczące odgłosy i od razu dostałam nóg z waty. Może to taki mój fetysz.

IMG_0475

Później znaleźliśmy się w komnacie Wielkiego Elektronika. W tym pomieszczeniu rodem ze statku kosmicznego znajduje się panel sterowania, służący do rządzenia całym miastem. A przynajmniej tej jego części, którą EC2 zaopatruje w prąd i ogrzewanie. Wszędzie było pełno małych pstryczków i niczego nie można było dotykać, choć korciło mnie, by podejść i jednym ruchem palca odłączyć prąd na całej alei Politechniki. Ciekawe, kiedy by znowu zrobili fotospacer po elektrociepłowni.

IMG_0489

Rejestrator zakłóceń, to tutaj widać, kiedy następuje zakłócenie na sekundę przed tym, jak cała elektrownia ma wylecieć w powietrze. Oczywiście tak naprawdę nie wiem, co to jest za rejestrator, pewnie pokazuje, kiedy jakaś baba ma zepsute gniazdko i wywala przez nią korki w bloku, ale wygląda fajnie i do tego jak się dobrze przyjrzeć, to jest to trochę selfie.

A później zaczęło się najlepsze.

IMG_0496

Przeszliśmy stamtąd do wielkiej hali, gdzie było strasznie gorąco, duszno i głośno. Na środku stały ogromne huczące maszyny. Wszędzie ziały przepaście, dziury w podłogach ułożonych z jakichś metalowych płyt i krat, które wyglądały, jakby były strasznie stare i sfatygowane. Takie w istocie były, elektrociepłownia ta jest przestarzała i w przyszłym roku mają ją wyłączyć. Działające urządzenia wyjadą do innych obiektów, a sam budynek.. nie wiadomo, co się z nim stanie. Krążyłam tam przerażona i wzruszona. To wszystko było oszałamiająco piekne. Skomplikowane, potężne, zaprzęgnięte do ciężkiej pracy dla człowieka. Energia okiełznana. Iście alchemiczne, czarodziejskie miejsce. Było mi szkoda tego przemijania, tego, że te wspaniałe maszyny tyle czasu działały, tyle siły wytworzyły, a niedługo zostaną wyłączone, niektóre z nich na zawsze. Jak w wielu miejscach podkreślam i będę to robić, nie jestem zagorzałą miłośniczką cywilizacji, a jednak industrialne widoki zawsze wywoływać będą u mnie gęsią skórkę.

IMG_0500

IMG_0512

IMG_0529

Weszliśmy też do hali obok, składającej się przede wszystkim z wielkich dziur po kotłach, które już wyjechały, i spektakularnej instalacji porastającej całą ścianę. Przypomniała mi się taka przygodówka z lat 90tych, której nikt poza mną nie pamięta – „Beneath a steel sky”. Maszyny zrastające się z biologicznymi żywymi organizmami, oddychające rury, maszyna-półcyborg oplatająca podziemia całego miasta. Kurczę, ale mi się przypomniało, może jest walkthrough na youtube („Babciu, czy widziałaś walkthrough na youtube tej gry o półcyborgach?” Ciekawe, jakim językiem będą się porozumiewały moje wnuki).

IMG_0532

Ludzie, którzy chodzą po tych schodach muszą mieć nerwy ze stali, ciekawe, ile trwa przyzwyczajenie się do tego typu atrakcji. Ja bym chyba raczej się tam wczołgiwała, albo wręcz wczołgałabym się na górę, a na dół trzeba by mnie zdejmować dźwigiem.

IMG_0526

Stopień skomplikowania tego obiektu jest po prostu porażający. Wszędzie są jakieś małe rurki, grube rurzyska, przełączniki, kotły i kociołki, tajemnicze zaworki i sapiące kolosalne machiny, a wszystko do czegoś służy, jest na swoim miejscu i nie można się bez tego obejść.

IMG_0540

To już na dworze, dopiero po wyjściu stamtąd uświadomiliśmy sobie, jak tam było gorąco. Upał panujący na zewnątrz był jak miły zefirek.

IMG_0550

Na deser weszliśmy do tego grubego komina, który mijamy, jadąc al. Politechniki. Okazało się, że to wcale nie komin, tylko chłodnia. Dla ochrony przed zagrażającymi bakteriami (które dziś mnie na pewno zaatakowały, bo mam jakąś wysypkę) dostaliśmy dodatkowe maski z filtrem węglowym, przez co wszystko zyskało jeszcze bardziej surrealistyczny feeling. Jeżeli ktoś nie wie dlaczego, niech sobie obłoży całą głowę różnymi ochronnymi maskami i kaskami i spróbuje tak wejść w jakieś malutkie drzwiczki, a następnie po stromiutkich schodeczkach, a wszędzie dookoła lejąca się, hucząca woda, i w pewnym momencie widzisz, że jesteś pośrodku takiego trochę ujarzmionego krytego jeziora, wszędzie wokół widzisz coś, co nie przypomina nic ci znanego i ledwo możesz oddychać przez tę całą maskę. Wrażenie było takie, że gdyby ten komin się oderwał od kontynentu i podryfował na Biegun Północny, to nawet by mnie to aż tak nie zdziwiło.

IMG_0548

IMG_0563

IMG_0569

Ostatnie spojrzenie na budowlę, z której wnętrza właśnie wyszliśmy.
I do domu! (A raczej do lasu, bo był piękny dzień i trzeba by upaść na głowę, żeby przesiedzieć go w czterech ścianach). Zachwyceni, nasyceni. Część wycieczki poszła w dalszą trasę – do EC4. A ja zostawię ją sobie na przyszły raz.

Dziękujemy organizatorom Fotofestiwalu za możliwość tego cudnego zwiedzania!:)

Łódź Festiwalowa #1: Łódź Czterech Kultur

Miniony weekend obfitował w atrakcje kulturalne jak mało który. Organizatorzy festiwali wszelakiego rodzaju postanowili się zmówić i wybrać ten sam termin. Z tego, co do mnie dotarło, do wyboru był: Festiwal Animacji, Fotofestiwal, Łódź Czterech Kultur, Street Food Festiwal, Festiwal Festiwali i Festiwal Festiwali Festiwali (Jak napisać słowo bardzo wiele razy, to traci swoje znaczenie i zaczyna wyglądać nienaturalnie). Miało to zalety dla kogoś, kto akurat postanowił specjalnie przyjechać do Łodzi, ale też przez to, że wszystko ze wszystkim się pokrywało, a jeszcze trzeba było kiedyś zjeść obiad i oddać się relaksowi, sporo dobrego mnie ominęło, za to przez resztę letnich weekendów pewnie będę się ciężko zastanawiać, co ze sobą zrobić. (Chyba, że to dopiero początek. Na przykład za tydzień jest Festiwal Kolorów).

Mój wybór padł na Festiwal Łódź Czterech Kultur, oferujący sporo darmowych i całkiem atrakcyjnych występów artystycznych, i na Fotofestiwal, gdzie szczególnie skusiły mnie fotospacery. W programie zwiedzanie starych Zakładów Przemysłu Wódczanego „Polmos” na Wydawniczej, a także, uwaga, łódzkich elektrociepłowni!! Jako miłośniczka industrialnych krajobrazów, ciężkiej maszynerii i stref podwyższonego zagrożenia nie mogłam tego przepuścić, tym bardziej, że od dziecka chciałam tam wejść. Dziwne marzenia jak na dziecko, ale gdy dodać, że to dziecko pochodzi z miasta włókniarzy i jednym z jego pierwszych wspomnień jest widok na starą fabrykę na Zarzewskiej, to wszystko staje się jasne.

W pierwszej kolejności opiszę, jak się ukulturalniłam na Czterech Kulturach, a w drugiej części będzie dużo industrialnych zdjęć do oglądania. Ponieważ z całej gamy atrakcji przeważnie moją uwagę przykuwa to, co prezentuje się najdziwniej i najbardziej nieprzewidywalnie, postanowiliśmy z Wojną (mamy wzajemny zaszczyt dzielić ze sobą życie) zobaczyć Cyrk Czterech Kultur, w szczególności rosyjski niemy teatr clownów Licedei. Na dzień dobry kilka razy zapytano nas w różnych punktach na wejściu, czy jesteśmy rodziną lub znajomymi, a gdy okazało się, że tak tylko przyszliśmy sobie popatrzeć, wszyscy okazywali zdziwienie. Czyją rodziną miałabym być? Rosyjskich clownów? Aż spojrzałam w lusterko, czy nie mam rosyjskiego typu urody, ale nie. Polecono nam, by usiąść w tylnych rzędach, ale ponieważ publiczność stanowiąca krewnych i znajomych… jak się okazało niepełnosprawnych dzieci występujących wraz z artystami na scenie, zajmowała najwyżej połowę sali, a reszta była raczej niezasiedlona, pozwoliliśmy sobie usiąść w rzędzie środkowym. Na szczęście nie przegonił nas stamtąd żaden ruski arystokrata. Wstęp jest taki przydługi, bo i na start przedstawienia trochę trzeba było poczekać, ale w końcu się udało. Jak było? Cóż, dawno nie widziałam występu clownów, ale ten wyglądał naprawdę nietypowo. Na pewno bardzo kolorowo. I w pewien sposób nieziemsko. Czasem zabawnie w niewymuszony, cyrkowy i bezczelny sposób, czasem ładnie, delikatnie i baśniowo, czasem chaotycznie, hałaśliwie i niezrozumiale, gdy na scenie nagle robiło się tłoczno, każdy robił co innego, a wszystko naraz i z osobna nie miało cienia sensu. Wyszliśmy zadowoleni i dość zmęczeni. Na pewno nie można powiedzieć, że występ był krótki albo pozostawiał niedosyt.

Drugiego dnia pokusiliśmy się o wizytę na Rewolucji 29, gdzie w podwórku kamienicy miał się odbyć jednorazowy eksces artystyczny „Lament Łódzki” z udziałem studentów wydziału aktorskiego łódzkiej Szkoły Filmowej. Tam również trzeba było trochę poczekać na rozpoczęcie, a to dlatego, że pod bramą stało chyba ze sto osób, a wpuszczano strumyczkiem po dwie, trzy osoby od czasu do czasu i nikt nie rozumiał, dlaczego. Dobrze, że udało się wbić tak blisko wejścia, bo inaczej moglibyśmy zostać odprawieni z kwitkiem. Gdy w końcu brama otwarła się szerzej i weszliśmy jako jedni z pierwszych przedstawicieli plebsu, okazało się, że całe podwórko jest już zadźgane vipami, czyli krewnymi i znajomymi, którzy zajęli każde wolne miejsce siedzące. Absolutnie mi to nie przeszkadzało, bo jako była harcerka wszędzie noszę ze sobą kraciasty koc, który niewiele myśląc wyciągnęłam z plecaka i zrobiłam sobie miejsce siedzące na ziemi. Ludzie obsiedli nie tylko wolne skrawki spękanego betonu wokół mnie, ale też dachy i klatki schodowe. Tylko przejście po prawej stronie tłumu musiało pozostać wolne, o czym dowiedzieliśmy się wiele razy, ponieważ mniej więcej co minutę ktoś był stamtąd przeganiany:)

A spektakl? Fantastyczny, wciąż do niego wracamy z Wojną i przerzucamy się cytatami. Przede wszystkim mega pomysł. Całą treść merytoryczną stanowiły wypowiedzi internautów znalezione w anonimowej przestrzeni wirtualnej, gdzie jak wiadomo każdy pisze, co mu ślina na język przyniesie i wszystko jest jednocześnie autentyczne i bezwartościowe. Teraz zostało to ucieleśnione, przeniesione w walące się, pachnące stęchlizną, obdarte podwórze częściowo opuszczonej kamienicy, oświetlone i nagłośnione tak, że przypominało wielki, surrealistyczny teatr. Myślę, że aktorzy dali sobie radę z interpretacją internetowych mądrości wręcz śpiewająco. Dosłownie, bo sporo śpiewali, darli też ryja, przeklinali i tańczyli w rytmie wiejskiego techno, co akurat jest trochę niesprawiedliwe, bo w Łodzi techno zawsze było dobre. Reszta była prawdziwa do bólu i trafiona w sedno. Łodzianie z upodobaniem srają we własnym domu. Strzygą się w Tesco na Widzewie, kupują w Biedronce, nawet zarabiając osiemnaście tysięcy miesięcznie. Można tego wszystkiego dowiedzieć się z forum Gazety, ale też z własnych obserwacji. Natomiast czy wszyscy? Fora internetowe typu Gazeta czy Kafeteria to kwintesencja polskiej napinki, siedlisko sfrustrowanych kur domowych i wszechwiedzących wujków dobra rada, ale w moim środowisku chyba nie ma ani jednej osoby, która by tam namiętnie przesiadywała (Jest? Dajcie mi znać, to wywalę ją ze znajomych, hłę hłę), chyba, że dla beki i dla zadziwienia się, że ktoś naprawdę tak napisał. Część z wypowiedzi na forach to przecież także trolling, czyste prowo, służące temu, by podniósł się kurz i pierze rozhisteryzowanych kur i kogutów. Nic z tego nie dzieje się naprawdę. Czy zatkało kakao? Nie, za długo już siedzę w internecie i zbyt wiele osobliwości w nim widziałam, nawet więcej, niż bym chciała. Natomiast to chyba najciekawszy spektakl, jaki obejrzałam w ostatnim czasie. Bezceremonialny, narysowany grubą kreską i chwytający za serce, nawet, jeśli nieco przeciągnięty. Kocham moje miasto i ten jego surowy klimat. Mimo wąwozu Zdanowskiej i tragicznego wizerunku, który sami sobie stworzyliśmy. Mam nadzieję, że młode pokolenie, które siedzi na rampie na Offie, a nie na forum Onetu, trochę go podkoloruje w przyszłości. Póki co, dobrze, że coś się dzieje, że ktoś coś robi, że nie jesteśmy skazani na wieki wieków na tandetę i chodzenie po linii najmniejszego oporu.

Łódź Czterech Kultur odbędzie się także w nadchodzący weekend, ale z tego, co wiem, nie będzie mnie w mieście. Nawet najbardziej zakochana w Łodzi mieszczka musi czasem od niej odpocząć:)

Natomiast o Fotofestiwalu i zapierającej dech w piersiach EC2 opowiem następnym razem, czyli niedługo.

Stay tuned, keep calm & have fun!

Dlaczego nie chcesz się bawić?

„Ludzie nie dlatego przestają się bawić, że się starzeją, lecz starzeją się, bo przestają się bawić.” – Mark Twain

Tę złotą myśl każdy zna i wszyscy podpisują się pod nią wszystkimi kończynami. Zwłaszcza nogami, tańczącymi na parkiecie, bo o to przecież chodzi, prawda?

Z czym kojarzyła nam się zabawa, zanim zaczęliśmy chodzić na miasto, zanim pierwszy raz napiliśmy się piwa?

Budowanie bazy z koców, wspaniałej twierdzy, gromadka lalek wystrojonych jak na wesele, policjanci i złodzieje biegający po podwórkach, wyścigi resoraków, wznoszenie wieży z klocków Lego, rysowanie, wyklejanie, lepienie z modeliny rzeźb tak skomplikowanych, jak na to tylko pozwalała dziecięca wyobraźnia i małe rączki, babki z piasku, huśtanie na huśtawce i absolutnie żadnych korzyści poza samą zabawą. Fajnie było, co?

Dziś rączki nie wyrabiają ludzików z kasztanów, tylko miętolą elektroniczne urządzenia, twoje nowe zabawki, teraz, kiedy dorosłeś. Żeby dobrze się bawić, trzeba mieć na to hajs. Bawisz się, śmigając dobrym samochodem, jedząc obiad w porządnej restauracji, wywijając w modnym lub undergroundowym klubie i robiąc zakupy w markowych sklepach. Taki to pożyje. Innym zawsze zostaje film na kompie albo nowy show w telewizji, żaden szał, ale na wyjścia nie ma kasy, więc musi wystarczyć. Odpalimy browary, będzie wesoło. Po alkoholu też można się nieźle bawić, Zbyszek ostatnio leżał w kałuży, ja pierniczę ale było grubo, byle do następnego razu, bo teraz mam przerąbane w domu, szkole, pracy.

Wszystko się zmieniło, zauważyłeś kiedy?

Wtedy tworzyliśmy, teraz konsumujemy. Wyobraźnia, jeśli w ogóle nam towarzyszy, została zaprzęgnięta do roboty, stała się narzędziem do pomnażania zysków. Ma przynieść jakąś korzyść, sprawić, że zabłyśniesz, inaczej to strata czasu, którego masz wiecznie za mało, a czas to pieniądz, nie można go trwonić na głupoty. W pierwszej lepszej księgarni znajdziesz dziesięć podręczników na temat, jak poprzez kreatywność wzmocnić swoją pozycję zawodową. Ewentualnie jak wykorzystać kreatywność do zabaw ze swoimi dziećmi. Ale to też niekoniecznie, bo od tego całego paćkania się farbami są dzieci, a nie ty. Ty jesteś dorosłą osobą. Masz ważniejsze rzeczy na głowie. Trochę jesteś przygnieciony i poszarzały, ale tak to już jest, życie to nie zabawa, życie jest ciężkie, a na koncie zawsze pustki.

Chyba wszyscy się zestarzeliśmy. Bo tak naprawdę już dawno przestaliśmy się bawić, prawda? Fantazja przeszła na emeryturę, ewentualnie awansowała na wysokie stanowisko i mamy z nią sporadyczny kontakt biznesowy. Porzuciliśmy radosną przyjemność niezobowiązującego tworzenia, bez uzyskania efektu wow, który zadziwi publiczność, ba, nawet bez konieczności ukończenia swojej pracy. Do tego krzywo patrzymy na tych, którzy marnują swój czas i energię dłubiąc w jakichś głupotach, z których nigdy grosza nie będą mieli. Po co jej te bębenki, zachciało jej się na stare lata zostać szamanką? A te paciorki? Rękodzieło na allegro będzie sprzedawać? Słabo to widzę, do pracy by się wzięła lepiej, może by wtedy do Egiptu dziecko zabrali, a nie znowu na tę działkę w lesie. Niepoważna osoba, nic dziwnego, że do niczego w życiu nie doszła, nie ma nawet samochodu.

Kiedy ostatnio bawiłeś się jak dziecko? Co lubiłeś tworzyć, kiedy byłeś mały? Dokąd zabierała Cię fantazja? Co, jeśli tamto dziecko jest wciąż w tobie i czeka, aż podrzucisz mu coś do zabawy? I co stoi na przeszkodzie, żebyś mu to dał? Coś na maksa głupiego, infantylnego i bezcelowego. Nie po to, żeby później gotowe dzieło sztuki wkleić na facebooka i zebrać milion lajków, tylko żeby po prostu mieć fun. I to taki, który nie wiąże się z wydawaniem pieniędzy ani przyjmowaniem rozweselaczy. Możesz być zaskoczony, może się nawet okazać, że nowe pomysły same zaczynają się kłębić w głowie, a świat jednak jest tak barwny i nieograniczony, jak wydawał się w dzieciństwie.

Ja jako dwunastolatka lubiłam na przykład grać na gitarze i śpiewać harcerskie piosenki. Później, w trakcie dorastania, porzuciłam to jako dziecinadę. Parę miesięcy temu wzięłam starą gitarę taty do ręki i to dziecko we mnie po prostu o mało nie sfajdało się w gacie ze szczęścia, dosłownie zaczęło piać z zachwytu. I pomyśleć, że przez tyle lat nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby to zrobić. Może dlatego, że nie umiem ani grać, ani śpiewać. I co z tego?

Uwielbiałam też pisać – różne wierszyki, opowiadanka, scenariusze, pamiętniki, strumienie świadomości. I przysięgam, pisanie tych postów na nowym blogu sprawia mi taką dziką frajdę, że jak zaczęłam, tak teraz nie mogę i nie chcę przestać.

„A co dla Ciebie? Zapytaj siebie, siebie, siebie :)”

Jak interpretować sny?

Tytuł dziś mocno ezoteryczny, prawda? Słowo „ezoteryka” kojarzy mi się z całym tym tałatajstwem, które powstało jako alternatywa do oficjalnie nam panujących mitologii i jest równie nierealistyczne, zakładające, że spraw niefizycznych z założenia nie można spójnie i klarownie wyjaśnić i im więcej tam zamętu, bełkotania zaklęć i wymachiwania rękami, tym wszystko lepiej wygląda. Robi też tak naprawdę wszelkim sprawom duchowym fatalny PR. Na fejsie jest pełno różnych warsztatów uzdrawiania słonecznym dotykiem i tak dalej. Później ludzie myślą, że moje praktykowanie jogi to coś jak przywoływanie złych duchów i że prawdopodobnie przyciągam do siebie metalowe przedmioty, a sny to tajemnica, której rąbka może dla nas uchylić tylko doświadczona wróżka, okadzając nas uprzednio kadzidłem i śpiewając nieswoim głosem.

Cywilizowani, mocno stojący na ziemi realiści są w drugiej skrajności i uważają, że sny są po nic, że to taki gigantyczny śmietnik, na który trafia miks przeżutych i wyplutych drugą stroną zdarzeń z ostatnich dni. Jeśli jednak przyjrzeć się naszej fizjologii, okazałoby się, że wszystko, w co ewolucja raczyła nas wyposażyć, jest po coś lub przynajmniej było po coś w przeszłości. Na moją logikę, gdyby sny do niczego nie służyły, to byśmy po prostu ich nie mieli. Tymczasem nie dość, że je mamy, to jeszcze nie możemy się bez nich obejść (ludzie, którym w ramach eksperymentu nie pozwalano wejść w fazę marzeń sennych, nie mogli wypocząć, a w dodatku po kolejnym zaśnięciu od razu wchodzili w tę fazę, co zalatuje desperacją organizmu, by udało się choć trochę w niej pobyć). A więc ten metafizyczny rzyg podświadomości może być do czegoś potrzebny.

Do czego? Huna – zbiór szamańskich praktyk hawajskich, w których zawarta wiedza dziwnym trafem zbieżna jest zarówno z zachodnimi szkołami psychologii, jak i wschodnimi filozofiami, i zasadniczo trzyma się kupy (a ja bardzo to doceniam:)) – mówi na przykład, że poza odreagowaniem sny mają też na celu porozumiewanie się naszej podświadomości ze świadomością. Jest to rodzaj komunikatu od nas do nas. Dowiedziawszy się o tym, mamy oczywiście wybór: osrać to i zająć się czymś, czym zwykle zajmują się poważni ludzie, albo choćby z czystej ciekawości zgłębić temat.

Przede wszystkim żeby zinterpretować sen, trzeba najpierw go pamiętać. Często mamy wrażenie, że nic nam się nie śniło, szczególnie, kiedy prowadzimy na jawie zabiegany tryb życia i od razu po otwarciu oczu zostajemy wessani w wir aktywności. Faktycznie jednak śnimy codziennie, noc w noc, i to po kilka razy. Jeżeli mamy takie życzenie, to możemy trenować zapamiętywanie snów, po prostu spędzając chwilę po otwarciu oczu na przypominaniu sobie i koniecznie zapisywaniu tego, co udało się odtworzyć. W podstawówce i liceum prowadziłyśmy z koleżankami specjalne zeszyty snów w ramach rozrywki. Początkowo niewiele z tego wychodzi, ale z czasem wspomnienia stają się coraz dłuższe i bardziej wyraziste. Można nawet wyćwiczyć się w świadomym śnieniu, a to jest już jazda na maksa, ale o tym może kiedy indziej.

Załóżmy zatem, że mamy już zapisany sen, zapamiętaliśmy go w pełnej krasie, jesteśmy wstrząśnięci, ponieważ przeżycia z ostatniej nocy wgniotły nas w ziemię, scenariusz tego snu nadaje się na film science-fiction, a jednocześnie nie kumamy o co w nim biega, i co teraz?

Senniki różnego rodzaju oczywiście są do niczego. Skąd moja podświadomość ma wiedzieć, co jest napisane w jakiejś książce? Wie tyle, co sama się dowie, dlatego jeśli chcemy, żeby konkretne symbole działały, to wypadałoby najpierw jej taki sennik przeczytać. Wtedy jest szansa, że sennik zadziała i pewnie tak właśnie powinno się go używać, jeśli już chcemy się w to bawić. Inaczej głowa będzie nam serwować symbole prywatne, jakie sama uzna za stosowne. To nie jest wcale takie głupie, bo nie są potrzebne żadne dekodery w rodzaju tajemnych senników wróżki Matyldy. Trzeba tylko usiąść i pozastanawiać się, co autor – czyli Ty – miał na myśli. Pomaga w tym na przykład:

  • Przeżycie tego snu jeszcze raz. Przypomnij sobie, chwila po chwili, jak się czułeś. Opisuj najdrobniejsze szczegóły i emocje, jakie temu towarzyszyły. Czy to, co się pojawiło było przyjemne czy nie? Co było najważniejsze? Do czego było to podobne? Popuść wodzy wyobraźni. Sny to dość poetycki twór, co z tego, że jesteśmy odpowiedzialnymi ludźmi na wysokich stanowiskach i tak dalej? Jesteśmy też po prostu ludźmi – a ludzie marzą. I sennie, i na jawie.
  • Pogadanie z kimś. Możesz o tym opowiedzieć jakiemuś dobremu znajomemu – pomoże ci to poukładać sobie w głowie, poza tym ktoś, kto jest w temacie, może zauważyć odniesienia do twojego życia, którego ty nie widzisz, bo stoisz za blisko.
  • Porównanie z poprzednimi snami. Zdarza się, że podświadomość dzień w dzień nadaje ten sam komunikat w zmienionej wersji. Dzieje się tak zwłaszcza, kiedy sprawa jest paląca i jest ważne, żeby informacja do nas dotarła, więc jeśli nagle atakuje nas seria dziwnych snów, to warto przemyśleć je wszystkie razem.
  • Przyjrzenie się symbolom oddzielnie. Co znaczy dla nas osobiście pies, wieżowiec, policja czy co tam nam się przyśniło? Jakie jest najprostsze znaczenie tego symbolu w naszej kulturze? W snach często występują symbole przedstawiające naszą ciemną stronę, naszą emocjonalność, seksualność, nasze słabości, nieprzeżyte emocje, ukryte marzenia, dlatego że to jest to, co najbardziej tłumimy w życiu zewnętrznym. Czasem sobie myślę, że to dlatego ludzie nie lubią interpretować snów – nie podoba im się to, czego mogliby się dowiedzieć, wolą myśleć, że te obrazy nic nie znaczą.
  • Odnalezienie ogólnego przesłania snu. Może właśnie to podsumowanie, dające się ująć w jednym zdaniu, niesie ze sobą naistotniejszą treść?
  • Przyjrzenie się własnemu życiu w tym akurat momencie. Czy możliwe jest, że w tym supertrudnym do rozwikłania śnie podświadomość trąbi nam do ucha wuwuzelą na temat czegoś, co jest widoczne jak na dłoni?
  • Jeżeli naprawdę nie rozumiemy snu, możemy jeszcze poprosić podświadomość o powtórzenie wiadomości i spodziewać się kolejnego snu. Naprawdę działa. Chociaż nie gwarantuję, że ten nowy sen będzie bardziej przejrzysty. A jak będziemy mieli pecha, to go zapomnimy.

Jak się wyćwiczysz, zaczniesz dostrzegać te znaczenia od razu po obudzeniu. Oczywiście będzie cała masa takich snów, które będą chodziły po głowie przez cały dzień, a i tak pozostaną nieczytelne. Nie sądzę też, żeby każda wiadomość była taką poważną sprawą, ostatecznie to, że dzień wcześniej obejrzeliśmy brutalny film i dlatego śniła nam się krew, może być najwyżej radą, żebyśmy dali głowie trochę odpocząć, bo poza flakami Nicolasa Cage’a chciałaby obejrzeć też czasem coś spokojnego, zielonego, jakieś drzewa, kwiaty, może jakiś spacer na łonie natury po pracy albo coś? Czasem trafi się jednak sen, którego przesłanie jest alarmujące. Pamiętajmy, że nasza podświadomość (instynkt, intuicja) wie pierwsza, kiedy pakujemy się w jakieś tarapaty, a potencjalnych zagrożeń mamy wokół siebie pełno. Najwięcej snów jest refleksyjnych. Poznajemy poprzez nie samych siebie, dowiadujemy się, czego pragniemy, czego się boimy, kim jesteśmy. Jeśli zależy nam na utrzymywaniu życiowej równowagi i rozwoju świadomości, to pożyteczne narzędzie. I jeszcze jedna okazja, żeby spędzić trochę czasu z naszym najlepszym przyjacielem od urodzenia, czyli z samym sobą 🙂

A dlaczego rozpisuję się tak obszernie na ten temat? Ostatnio gonię w piętkę z tym remontem, codziennie urywa mi głowę, na moich nerwach można grać jak na banjo, sytuacja kryzysowa trwa już od miesiąca, koniec dopiero majaczy na horyzoncie, a w moich snach zaczęła pojawiać się jakaś pyskata, tandetna blondyna uprawiająca sporty ekstremalne, co sen to inne. Skacze na spadochronie, jeździ na snowboardzie, kumpluje się z moimi znajomymi, a w pewnym momencie zawsze okazuje mi otwartą wrogość, zaczyna wygarniać, jak mnie nie znosi i za co dokładnie. Mam wtedy uczucie, jakbym od dawna ją znała, nie jestem zaskoczona tą wiązanką i mam ją trochę gdzieś. To mój odwieczny lęk przed ryzykiem, wyzwaniami, przekonanie, że nie można ich polubić. Może to zachęta do walki? Sporo sobie rozmyślam nad tymi snami i właśnie to mnie zainspirowało. Może powinnam się zaprzyjaźnić z tą wredną dziewuchą.

Z głębin podświadomości specjalnie dla Państwa mówiła Dorota Dotee. Do zobaczenia w następnym odcinku.